Marek Szymaniak (text also available in English here

Jestem dzieckiem miast zapaści.

Niegdyś prężne ośrodki lokalnego przemysłu, polskie mniejsze miasta okazały się niedostrzeganą ofiarą gwałtownych zmian systemowych wprowadzonych po upadku komunizmu w 1989 roku.

Miasta i miasteczka te bowiem żyły i umierały wraz z lokalnymi przedsiębiorstwami państwowymi, które w latach 90. w wielu przypadkach znalazły się w rękach menedżerów, którym trudno było dostosować je do wolnorynkowej rzeczywistości, a prostszym rozwiązaniem było sprzedanie ich na części.

Gdy fabryki zaczęły upadać jedna po drugiej, mieszkańcy miast znaleźli się bez pracy, a później nawet bez niektórych kluczowych usług publicznych.

 Ja, jak wielu, z rodzinnego miasteczka wyjechałem i jak wielu do niego nie wróciłem. Ale w polskich mniejszych miastach nadal żyją miliony. Niestety, mimo obietnic wyrównania szans, problem degradacji mniejszych ośrodków pęcznieje.

Termin „miasta zapaści” odnosi się do ponad połowy z 255 średnich miast, które zostały sklasyfikowane przez naukowców z Polskiej Akademii Nauk – przy użyciu wskaźników obejmujących liczbę ludności, bezrobocie, liczbę zarejestrowanych przedsiębiorstw i dochody budżetu miejskiego – jako zagrożone marginalizacją i utratą swoich funkcji gospodarczych i społecznych.

Są to miejscowości liczące od 15.000 do nawet 100.000 mieszkańców, rozsiane po całej Polsce, ale mające te same problemy: wyludnienie, systemowe bezrobocie i upadający przemysł, problemy mieszkaniowe i utrudniony dostęp do służby zdrowia czy systemu edukacji.

A przepaść między nimi a największymi miastami zaczyna przybierać niebezpieczne rozmiary.

Tego typu problemy zaczęły pojawiać się po upadku komunizmu, gdy transformacja w kierunku gospodarki wolnorynkowej w wielu mniejszych miejscowościach przebiegała brutalnie i gwałtownie niejednokrotnie doprowadzając lokalny przemysł do upadku.

Według badań ekonomisty, profesora Andrzeja Karpińskiego, nawet co trzeci zakład uległ likwidacji albo zaprzestał produkcji, często wskutek pochopnych i nieprzemyślanych decyzji o prywatyzacji. Tak jakby nie myślano o konsekwencjach.

W Prudniku, 20-tysięcznym mieście na Opolszczyźnie, postkomunistyczna transformacja zabiła Frotex, producenta tkanin zatrudniającego ponad 3.000 osób, który przetrwał dwie wojny i komunizm.

W obliczu napływu tanich produktów z Chin i spirali inflacji sięgającej kilkudziesięciu procent miesięcznie, Froteksowi było coraz trudnej znaleźć klientów chcących kupować produkowane w prudnickiej fabryce ręczniki.

Pomimo serii zwolnień, firma zdołała utrzymać się na powierzchni przez kilka kolejnych lat, w niektórych z nich nawet odnotowując zyski. Ostatecznie Frotex został sprzedany w 2002 roku prywatnym inwestorom za cenę trzykrotnie niższą niż oferowana przez pracowników zakładu.

Inwestorzy jednak płacili gotówką, podczas gdy pracownicy chcieli by potrącano im część pensji do czasu uzbierania odpowiedniej kwoty.

Nowy właściciel zdecydował, że firma będzie importować produkty bawełniane z Indii i Chin, a następnie sprzedawać je pod własną marką. Jak się później okazało strategia ta była nietrafiona, a firma ostatecznie została zamknięta w 2010 roku, zostawiając lokalną gospodarkę z niepowetowaną stratą.

Prudnik – byłe Zakłady Przemysłu Bawełnianego „Frotex“ S.A. (Wlodek k1/Wikimedia Commons, under CC BY-SA 3.0)

Likwidowanie i prywatyzowanie przemysłu na oślep nie tylko było katastrofą samą w sobie, ale także wywołało efekt domina: kiedy pracownicy fabryk stracili pracę, cierpiały również małe lokalne firmy, doprowadzając do gwałtownego wzrostu bezrobocia w wielu częściach Polski.

Kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, bezrobocie w 27-tysięcznym Kętrzynie sięgnęło 35%. Dla porównania w całym kraju bez pracy było średnio 19% ludzi. Co gorsza, taki stan utrzymywał się przez lata. Dekadę później, kiedy bezrobocie na poziomie całego kraju wynosiło 11,4 proc., to w Kętrzynie nadal przekraczało 30%.

„Kętrzyn był dużym, dynamicznym ośrodkiem przemysłowym,” mówił mi Tomasz wówczas 47-letni były polonista. „Dziś praktycznie nic z tego nie zostało.”

Cukrownia? Padła. Mleczarnia? Jeszcze wcześniej. Podobnie browar, drożdżownia, palarnia kawy, młyn, Kętrzyńskie Przedsiębiorstwo budowlane, fabryka ozdób choinkowych, Polam-Farel, czyli producent znanych w całej Polsce farelek. A ostatnio największa kętrzyńska legenda: zakłady Przemysłu Odzieżowego Warmia, które swego czasu uszyły ubrania dla polskich olimpijczyków na igrzyska w Calgary.

„Po większości z nich zostały ruiny i zgliszcza. Nikt nie zadbał o to, aby miasto dostało coś w zamian. Władze pozwoliły upadać fabrykom, nie troszcząc się specjalnie, czym wypełnić te wyrwy. Niektórzy twierdzą, że mieszkańcy nie radzą sobie w nowej, wolnorynkowej rzeczywistości. Ja uważam że oni sobie naprawdę świetnie poradzili, bo przeżyć w takich warunkach to nie lada sztuka,” mówił.

Dawna drożdżownia w Kętrzynie (ZeroJeden/Wikimedia Commons, under CC BY-SA PL 3.0)

W tych okolicznościach jedni ratowali się pracą na czarno albo przemytem, inni wyjeżdżali za granicę lub do dużych miast gdzie o pracę i życiową stabilizację było łatwiej.

Z takich miejsc jak Kamienna Góra i Nowa Ruda wyjechał blisko co piąty mieszkaniec. I nie jest to też proces, który już się zakończył. Według prognoz blisko połowa miast straci do 2030 roku więcej niż jedną dziesiątą mieszkańców. Jedynie w trzech ośrodkach: Ełku, Bytowie i Pułtusku, będzie ich przybywało.

Miasta zapaści z jednej strony od dekad się wyludniają, a z drugiej błyskawicznie starzeją. W niektórych z nich za chwilę co trzeci mieszkaniec będzie emerytem.

Choć może się to wydawać paradoksalne, oprócz wyludniania, miasta zapaści cierpią także na kryzys mieszkaniowy.

O ile w dużych ośrodkach buduje się na potęgę, a podaż nie jest w stanie dogonić napędzanego przez migrację popytu, w mniejszych miastach nie buduje się wcale lub bardzo mało. Oznacza to, że młodzi ludzie wyprowadzający się z rodzinnych domów, nie mają gdzie iść.

Tak było choćby w opisywanym przeze mnie 36-tysięcznym Jaśle na Podkarpaciu. Z danych GUS za 2019 rok wynika, że oddano tam do użytku zaledwie 26 nowych mieszkań, czyli 0,7 mieszkania na tysiąc mieszkańców. W 2018 – 29, a rok wcześniej – 32. Dla porównania w stolicy województwa podkarpackiego, Rzeszowie, w 2019 oddano 3.291 lokali, czyli 16,9 na tysiąc mieszkańców. A dla Warszawy wskaźnik ten wyniósł 12,1 na tysiąc mieszkańców.

Postępującej depopulacji, niestabilnemu rynkowi pracy, kryzysowi mieszkaniowemu czy upadkowi transportu publicznego towarzyszyło też zamieranie lokalnych wspólnot. Dawniej, choć nie dotyczyło to wszystkich, część pracowników mogła liczyć na przyzakładowy żłobek czy przedszkole, opiekę medyczną, tańszy posiłek na stołówce, zorganizowaną rozrywkę w domu kultury, czy dopłaty do letnich wczasów czy wakacyjnych kolonii dla dzieci.

Kiedy więc istniejący zakład pracy zamykał się, to znikało to, co oferował obok samej pracy. Nagle okazywało się, że wszystkie te dodatki każdy musi załatwić na własną rękę, tylko w nowej rzeczywistości nie wszystkich było na to stać.

Dawne zakładowe przedszkole Froteksu w Prudniku (Wlodek k1/Wikimedia Commons, under CC BY-SA 3.0)

Upadek zakładów nie tylko zmuszał do wyjazdu ludzi, ale i sprawiał, że mniejsze dochody miały lokalne samorządy. Władze miast często cięły więc tam, gdzie mogły. Ograniczały działalność lub całkiem zamykały kina, zmniejszały budżety domów kultury, bibliotek. W efekcie oferta kulturalno-rozrywkowa więdła, a wraz z nimi możliwości spędzania wolnego czasu. Dotyka to zwłaszcza młodzieży, która nie mając zbytniej alternatywy czy to bez większego włóczy się po mieście, okupuje ławki czy przystanki, na których już nikt nie czeka na autobus. Przesiadując w takich „miejscówkach” marzy się – jak w utworze „Chłopcy” zespołu Myslovitz (nazwanym na cześć miasta Mysłowice, liczącego 72.000 mieszkańców) – o „życiu w dalekich krainach” i odkrywaniu lepszych do życia miejsc.

To oczywiście nie wszystkie problemy sprawiające, że błędne koło depopulacji kręci się coraz szybciej. Dołożyć do tego można słabszej jakości edukację, która nie tylko utrudnia życiowy start i odbiera szanse, ale i pogłębia nierówności. Można dorzucić pogorszający się dostęp do opieki medycznej i tak dalej.

Oczywiście mniejsze miasta są doświadczane tymi problemami w równym stopniu. Ba, w niektórych udawało mi się znaleźć przykłady pozytywnych rozwiązań i pomysły, które mogłyby stanowić przykład tego, jak z tym czy innym problemem sobie radzić. Miastom takim jak Pleszew lub Chrzanów, w erze pracy zdalnej udało się atrakcyjną ofertą kusić i przyciągać do siebie zarówno nowych, jak i starych mieszkańców.

Z danych zebranych w ramach Narodowego Spisu Powszechnego, wynika że w ciągu 10 lat między 2011 a 2022 część Polaków opuściła miasta, a liczba ludności we wsiach wzrosła, głównie dzięki rozwojowi ośrodków podmiejskich zwykle skupionych wokół dużych miast.

Jednak bez systemowych, dobrze przemyślanych i apolitycznych rozwiązań się nie obędzie. Bez nich zapaść, zwłaszcza tych miast i miasteczek, które nie istnieją w bezpośrednim sąsiedztwie metropolii będzie tylko postępować.

Rządzące Prawo i Sprawiedliwość (PiS), sięgając po władzę w 2015 roku deklarowało, że dostrzega problemy mniejszych miast, stawiając się w kontrze do skupionych na rozwoju metropolii poprzedników, Platformy Obywatelskiej (PO).

Zadowalającego postępu jednak nie udało się osiągnąć. Mimo obietnic i inwestycji w walkę, na przykład, z wykluczeniem komunikacyjnym, między 2016 a 2022 rokiem łączna długość tras autobusów podmiejskich w Polsce spadła o prawie 45%.

W takiej rzeczywistości wciąż trudno planować przyszłość w mniejszym mieście.

„W małym mieście zawsze jest ten problem: zostać czy wyjechać,” powiedział mi Maciek, młody mieszkaniec Prudnika. „ Zostaniesz, to żałujesz, że nie wyjechałeś, i potem myślisz, co by było. Wyjedziesz, to jesteś daleko od rodziny i nigdy do końca u siebie. Nie możesz zapuścić korzeni. Wprawdzie ludzie to nie drzewa, można ich przesadzać, ale nie w każdej ziemi.”


Notes from Poland is run by a small editorial team and published by an independent, non-profit foundation that is funded through donations from our readers. We cannot do what we do without your support.

Fot.: Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl

Marek Szymaniak to polski dziennikarz. Publikował w Tygodniku Powszechnym, miesięczniku Pismo, czy Dużym Formacie. Obecnie w magazynie Spider’s Web+. Jest autorem książki “Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”.

Pin It on Pinterest

Support us!